niedziela, 15 grudnia 2013

Byle do gwiazdki :)

Właśnie tak! Nie lubię świąt, ani tego, co się dzieje przed świętami w centrach handlowych i sklepach. Ponadto pogoda i mrok o tej porze roku wszechobecny nie nastrajają mnie optymistycznie.

Mrokowi towarzyszą nastroje smutku i żalu, a tych wokół mnie ostatnio jakby się mnoży. Ale nie chcę się temu poddać, dlatego będę na przekór łzom!

Ale żeby nie wiało pesymizmem, chcę Wam coś zaproponować. Jeśli szukacie dla swoich pociech ciekawych i wartościowych podarków pod choinkę, mam dwie propozycje.

Po pierwsze płyta Lutosławski Tuwim nie tylko dla dzieci - Doroty Miśkiewicz i Kwadrofonika. Jest naprawdę fantastyczna, nie tylko na święta i nie tylko dla dzieci. Sama jej słucham i za każdym razem uwielbiam bardziej i bardziej.

Propozycja nr dwa, tym razem dla młodszych dzieci to "Bardzo proste abecadło" od Dwóch Sióstr, ale nie spodziewajcie się kolejnej książki o literkach. Tym razem to układanka, która z pewnością pomoże rodzicom i opiekunom w nauczaniu czytania ich dzieci.

A ja? A co będzie ze mną? Najchętniej przespałabym czas aż do nowego roku, ale mogę sobie pozwolić jedynie na sen do jutra rana. I tak chętnie z tego przywileju skorzystam :). Dobranoc!

wtorek, 3 grudnia 2013

Panieneczka z Pudełeczka Jana Brzechwy

„Panieneczka z pudełeczka” Jana Brzechwy to jedna z pozycji wydawniczych, które cieszą trochę starsze dzieci, te ponad trzydziestoletnie. Dokładnie takie jak ja.

Zawsze wiedziałam, że klasyka i dobra książka nie zestarzeje się nigdy. To oczywiście wznowienie sprzed wielu lat. Pierwsze wydanie tej książki wyszło bowiem w 1968 roku.

To co cieszy dodatkowo, to fakt, że to już  kolejna taka inicjatywa Wydawnictwa Muza. Celem tych działań jest zapewne przypomnienie i zaprezentowanie młodym pokoleniom odbiorców klasyki polskiej literatury dziecięcej, literatury pięknej, literatury wartościowej.

Małgorzata Szewczyk, fot. Wydawnictwo Muza
czytaj więcej!

sobota, 2 listopada 2013

Polita oczyma Pawła Sztompke

Paweł Sztompke to polski dziennikarz radiowy. Jest autorem wielu recenzji muzycznych, obecnie związany jest z redakcją Polskiego Radia. Podejmując się oceny tekstu człowieka z tak ogromnym doświadczeniem dziennikarskim, należy o tym pamiętać.

Jego recenzja płyty CD z musicalu „Polita” zaczyna się dość sztampowo. Tak, jakby od początku chciał zwrócić uwagę na to, na czym z pewnością skoncentruje się uwaga widza w pierwszym momencie. Tym, co przeciętnego odbiorcę zaabsorbuje będzie z pewnością po raz pierwszy zastosowany obraz 3D w teatrze.

I słusznie! Słusznie, że Sztopmke od razu mówi o sprawach oczywistych. A skoro wszyscy już wiedzą to, co nie budzi żadnych wątpliwości, można ze spokojem sumienia przejść do rzeczy nadrzędnych. Nadrzędnych zdaniem autora.

Każdy bowiem inaczej odbiera rzeczywistość. Jedni poprzez widzenie, inni poprzez doskonały słuch, a jeszcze inni poprzez dotyk. Sztompke jest zdecydowanym słuchowcem. Dla niego dzieło sceniczne to nie jest tylko obraz i scenografia. To również muzyka – warstwa dźwiękowa. Trudno było właściwie spodziewać się czegoś innego. Jako recenzent muzyczny, kierownik redakcji muzycznej, gospodarz programu Muzyczna Jedynka wykluczył wszelkie spekulacje na ten temat i nie miał wielkiego wyboru.

Wszyscy pamiętamy historię Poli Negri. Dla tych, którzy nie wiedzą – krótkie wprowadzenie. „Polita” to historia Poli Negri, historia, która zapisała się w pamięci Polaków i fanów kina. Pola Negri to bowiem jedyna dotąd polska aktorka, która odniosła sukces w historii amerykańskiego kina.

Recenzja Pawła Sztomke jest nie tylko suchym przekazaniem informacji o płycie. To także subiektywny, bardzo osobisty opis jego własnych przeżyć. Sztompke pamięta o twórcach musicalu, ale mam wrażenie, że wskazuje ich jedynie, przypomina o nich po to, aby za chwilę całą swoją uwagę skupić na tym, co najbliższe jego sercu. Na muzyce.

Odwołując się do maestrii, do kunsztu kompozytorskiego, do wieloletniego doświadczenia musicalowego i tysiąca godzin ciężkiej pracy na scenie, w roli pianisty, dyrygenta, czy szefa muzycznego, przechodzi do oceny twórcy warstwy brzmieniowej – Janusza Stokłosy.

Ocena płyty z musicalu „Polita” z pewnością fanom Sztompke przypomni, jak należy słuchać muzyki, a sceptykom pokaże i być może ich tego nauczy. Opisywanie muzyki jest absolutną domeną Pawła Sztomke. Chyba nie ma innego obszaru wiedzy, a mówiąc ściślej kultury, w którym czułby się on tak pewnie i tak dobrze się w nim poruszał.

Czytając wspomnianą recenzję, odbiorca nie ma wątpliwości, że autor posiada ogromną wiedzę na temat muzyki filmowej, czy scenicznej. Tym, którzy owe wątpliwości mają, pozwolę sobie przytoczyć dosłownie kilka zdań, które nawet bez odpowiedniego kontekstu ukazują ogromną muzyczną wiedzę i znajomość światowego rynku muzyki – kiedyś i dziś:
Ta muzyka jest kwintesencją jego dotychczasowych teatralnych działań. Jest przebojowa, gdy ma być przebojowa, jest dramatyczna, gdy opowieść teatralna tego wymaga. Jest zabójczo taneczna w sekwencjach baletowych, jest ilustracyjna wtedy gdy dźwiękiem ma pomóc akcji scenicznej. Jest bardzo kolorowa i nowoczesna. Utrzymana w konwencji epoki – narodzin Hollywood, musicalu, swingu, wiosny show biznesu, a więc wszystkiego tego co dziś nazywamy kulturą masową.

Idźmy jeszcze trochę dalej:
Muzyka wspaniała. Z szeroką śpiewną kantyleną, jak zawsze u Stokłosy słowiańską rzewną nutą, bogatą harmonią ale i bardzo precyzyjnym planem rytmicznym. Wszystko to sprawia, iż jest tym elementem dzieła scenicznego, który pozwala artystom pokazać swoją siłę i talent. Jest co najmniej kilka piosenek, które staną się przebojami, choć to jak zawsze w musicalu, nie one stanowią o sile i sensie przedstawienia teatralnego.

Tu wkrada się już osobista ocena. I choć używa słów ogólnych i dość pospolitych, oddaje tym samym wielkość dzieła. Bo jeśli coś jest wspaniałe, to znaczy, że jest bogate, z przepychem. Jednak nie zwraca on jedynie uwagi na muzykę jako taką. Muzykę, którą odbiera słuchacz. Dobitnie zatrzymuje nas na warstwie dźwiękowej. Krzyczy wręcz, aby usłyszeć to brzmienie. Przeciętny odbiorca rzeczywiście słyszy spójny efekt. Zwłaszcza, że jesteśmy w dużej mierze społeczeństwem odmuzykalnionym. Sztompke uczy, jak należy muzyki słuchać. Ukazuje w muzyce głębię.

Wyczula on ucho odbiorcy na całą orkiestrę, na głosy wokalistów zharmonizowane z dźwiękiem, na solowe partie instrumentów, które to nadają owej muzyce charakter teatralny i czynią z niej muzykę filmową. Sztomke robi to w taki sposób, że słuchacz może jedynie za pomocą jego słów i muzyki z płyty zobaczyć musical bez obrazu.

Widzenie to powodują genialne i pełne emocji opisy. Nie każdy dziennikarz posiada taką umiejętność, ale będąc pracownikiem radia, człowiek jest chyba uwrażliwiony na dźwięk. Radio zawsze musi przekazać obraz, a właściwie jego wyobrażenie za pomocą słów czy muzyki. To Teatr Wyobraźni. Teatrem dla wyobraźni jest także opis Sztompke, który stanowi nie lada pożywkę dla niej. Właściwie po takiej recenzji człowiek ma ochotę od razu nie tyle (a może nie tylko) zobaczyć musical, ile go posłuchać. Jest w tym opisie swoista magia.

Magia wspomnianego przeze mnie Teatru Wyobraźni. "O magii teatru mówi się wtedy, kiedy człowiek zapomina o aktorach, widząc jedynie rzeczywiście opowiadaną historię". Z muzyką jest podobnie. Magia muzyki działa wówczas, gdy zapominamy o muzykach, ale słysząc jej brzmienie widzimy obrazy. Sztompke w swojej recenzji łączy te dwie magie. Zarówno teatru, o którym wspomina i muzyki, do której słuchania i poznawania zachęca. O której nam, czytelnikom swojego tekstu nie pozwala ani na chwilę zapomnieć.

Podsumowując:
I taki to jest dźwiękowy sceniczny świat Janusza Stokłosy. Pamiętajmy o nim wtedy, gdy zachwycać się będziemy maestrią reżyserską i choreograficzną Janusza Józefowicza, kiedy będzie nam dech zapierać technologia 3D, pierwszy raz wykorzystana w teatrze, kiedy podziwiać będziemy kreacje aktorskie. Pamiętajmy o muzyce, to ona stanowi siłę spektaklu.
O warsztacie dziennikarskim Pawła Sztomke chyba nie trzeba nikogo przekonywać. O jego miłości do muzyki – także. O umiejętności zarażenia odbiorcy pasją słuchania już też nie. Jego przywołana recenzja jest, mam nadzieję, dowodem na to, że warto zwracać uwagę na rzeczy pozornie mało ważne, może drugorzędne dla przeciętnego odbiorcy, ale bardzo istotne dla przedsięwzięcia, nie ujmując reżyserom, scenografom, a także samym autorom. Sztompke poprzez swoją subiektywną ocenę, zdobywa coś jeszcze. Mianowicie, jest tym czymś zaufanie odbiorcy. A to jest chyba dla dziennikarza rzecz najnadrzędna.

sobota, 5 października 2013

Pluszaki na Venonie Lech Zaciura

„Pluszaki na Venonie” to zbiór najlepszych dotychczas powstałych opowiadań Lecha Zaciury, wydanych w formie ebooka.


Elektroniczne wydanie zawiera wybrane opwieści należące do szeroko rozumianej fantastyki. Znalazły się tu opowiadania publikowane między innymi: w „Nowej Fantastyce” – „Jak być powinno” (maj 1999), „Real life” (lipiec 2012); w magazynach internetowych: Esensja – tytułowe „Pluszaki na Venonie” i „Spięcie”, Framzeta – „Chandra”, nagradzane w konkursach literackich – „Łańcuszek szczęścia”, „Droga” oraz niegdzie wcześniej niepublikowane opowiadanie pod tytułem „Z pełnym ceremoniałem”.

 „Pluszaki na Venonie” to fantastyka przeznaczona przede wszystkim dla dojrzałego czytelnika, powyżej 14 roku życia. Dlaczego? Bo mając tyle lat, człowiek zwykle fascynuje się opowieściami z gatunki niesamowitych historii i jednocześnie trochę już z owej fantastyki rozumie.

Opowiadania, znajdujące się w zbiorze są gatunkowo bardzo różne. Znajdziemy tu opowieści typu twarde sience fiction, a także należące do tych niesamowitych, ponadto cyberpunk i „opowieści z dreszczykiem”. 

Opowiadania utrzymane są w gatunku sience fiction i fantastyki, ale z ukierunkowaniem na tradycyjne opowiadania, z wyraźnie zarysowaną akcją. Okładkę zaprojektował Amadeusz Targoński (www.targonski.pl).

Książka dostępna jest u dystrybutorów treści cyfrowych. Między innymi w virtualo i amazon.

Małgorzata Szewczyk, fot. archiwum Lecha Zaciura

niedziela, 8 września 2013

Szemrzą te bory czyli podróż po świecie muzyki

Muzyka jest jedną z gałęzi sztuki i przejawem ludzkiej kultury. Muzykę można podzielić według epok (np. romantyczna, klasyczna, barokowa, czy współczesna), jej przeznaczenia (funkcjonalna czy sceniczna), liczby wykonawców (solowa, kameralna, koncertowa) czy środków przekazu (wokalna, instrumentalna, łączona).

Definicja muzyki brzmi – organizacja struktur dźwiękowych w czasie. Te struktury, a mówiąc prościej, dźwięki silnie oddziałują na nasze zmysły, ale też na psychikę. Towarzyszy temu pewien rodzaj magii.

Tym razem w magiczną podróż zabrało mnie Polskie Radio podczas pierwszego powakacyjnego spotkanie Podróży ponaddźwiękowych. Tym razem była to podróż świecie muzyki współczesnej, zahaczając o rozmaite tematy i wątki muzyczne – np. muzykę Chopina (muzyka romantyczna).

Najpierw znaleźliśmy się w laboratorium, gdzie postać Profesorka wprowadziła obecne dzieci i dorosłych w temat koncertu Ubi leones, czyli muzyczne lwy i granice muzyki.

Następnie muzycy pod kierownictwem Pawła Romańczuka grali kolejne utwory na małych instrumentach. Małych i trochę innych niż zapewne dobrze znane odbiorcom z innych koncertów. Bohaterami były katarynki, cytra, kontrabas z podstawą kosza na śmieci, czy kieliszki do wina. Koncert był dowodem na to, że właściwie ze wszystkiego można wyczarować dźwięk.

Zaproponowana awangardowa podróż pozostawiła wiele miejsca wyobraźni, każdy z nas mógł bowiem być tam, gdzie zechciał. To trochę jak oglądanie filmu bez obrazu – bo obraz trzeba sobie namalować w wyobraźni.

Malowanie kojarzy nam się ze sztuką plastyczną, gdzie posługujemy się barwą, linią, kolorem. Malować można także słowem. Np. Czechow malował w swoich opowiadaniach portrety kobiet, Gałczyński malował słowem obraz rzeczywistości i świata, do którego wstęp miało niewielu.

Malowanie to jednak szersze pojęcie, bo malować można również muzyką. To przy pomocy dźwięków wyczarowujemy określoną rzeczywistość, klimat, nastrój. I chyba nie będzie nadużyciem stwierdzenie, którym zakończę moją relację: „Muzyka jest wszystkim, bo wszystko jest muzyką”.

piątek, 6 września 2013

Wszystko mi mówi, że już jesień

Czyli... podsumowanie tygodnia. Chociaż właściwie dla mediów "internetowych" tydzień kończy się o 24 w niedzielę, a zaczyna sekundę po północy w poniedziałek, to jednak kilka spraw nastraja mnie bardzo pozytywnie. 

Jesień - czuć już ją w powietrzu, a dodatkowo jej obecność potwierdza ogromna aktywność kulturalna. Dlatego nie możemy pozostawać w tyle. Liczba informacji, jaka się pojawiła w mijającym tygodniu i osób do tego zaangażowanych - to już druga sprawa, która napawa mnie optymizmem. Zapraszam zatem na krótki przegląd tego, co przed nami.

Już w najbliższą niedzielę, 8 września, o godzinie 11:00 w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. W. Lutosławskiego kolejny koncert z cyklu Podróże ponaddźwiękowe, zatytułowany „Ubi leones, czyli muzyczne lwy i granice muzyki”.

Natomiast Teatr Lalek we Wrocławiu postanowił zaprosić dzieci na nowy cykl warsztatów kreacyjnych pod tytułem Teatralne Kosmosy. Szczerze mówiąc, wyobraźnia sugeruje mi prawdziwy odlot, aż sama jestem ciekawa finału tego wydarzenia. Uczestnicy będą mogli na przykład stworzyć kosmiczną scenografię, zagrać w rodzinnym teatrze, upleść tęczową pajęczynę, a nawet rozbić biwak na środku sceny!

A Wydawnictwo Dwie Siostry ma coś wyjątkowego na długie jesienne wieczory. To niezwykła babcia w dwóch wariantach smakowych - nie mylcie z babką!  Mam, oczywiście, na myśli książkę "Babcia na jabłoni" autorstwa Miry Lobe, czytaną przez Wojciecha Solarza.

Za co kocham jesień? Za ten ogromy gwar w kulturze, za ciepło i zadumę, za gromadzenie zapasów na zimowy czas, za już spokojniejsze i mniej gwarne życie, za brak upałów, których szczerze nie znoszę. Ale też za to, że ona zawsze przywodzi mi na myśl mego ukochanego poetę - Gałczyńskiego. Dlaczego właśnie jego - nie wiem. Może dlatego, że w jego gwiazdach i świerkach jest coś niezwykłego. I jest też miłość, która to jesienna - jest także inna od letniej, szalonej i jakże piękna...

niedziela, 28 lipca 2013

Ciekawe, co myśli o tym królowa...

"Ciekawe, co myśli o tym królowa" to propozycja dla maluchów wydawnictwa Dwie Siostry autorstwa Pawła Mildnera.

To dość zaskakująca książka. Już sama zapowiedź mówi wiele: Zwariowana książeczka dla miłośników absurdu. To jakby rysunek i podpis. (Ten kto kiedykolwiek w gazecie podpisywał zdjęcia, wie, o czym mówię). Kolejne, krótkie, pojedyncze zdania. Tym, co je spina, są rymy: Na początek widowisko: bocian jest motocyklistą.

Kolejne zdanie nie ma nic wspólnego z poprzednim. Każde z nich to krótka opowieść (a właściwie zapowiedź) przedstawiająca bohatera w określonej sytuacji: bociana, wronę, pianistę, Sebastiana, Elwirę. Bohaterami są różne postacie, zarówno ludzkie, jak i zwierzęce. A resztę należy sobie wyobrazić...

Sebastian szalenie tęskni za zimą.
Elwira jest bardzo silną dziewczyną.


Czytaj całość!, fot. Wydawnictwo Dwie Siostry

środa, 24 lipca 2013

Spotkajmy się w Kinie za Rogiem

"Czy pamiętasz małe kino? Na ekranie Rudolf Valentino, a w zacisznej sali Ty i ja". Te słowa znów są aktualne. A to za sprawą projektu „Kino za Rogiem”, który zakłada stworzenie sieci kin społecznościowych w całej Polsce.

Ideą projektu są tanie bilety, małe grupy i miła atmosfera seansu. Atmosferę tę będzie oddawać miejsce, w którym kino powstanie, a mogą to być kawiarnie, biblioteki, a nawet strażackie remizy.

Projekt jest dedykowany małym miejscowościom, które nie mają własnego kina i przez to ich dostęp do kinematografii jest utrudniony. Pomysłodawcą inicjatywy jest Grzegorz Molewski, twórca m.in. kanału Kino Polska. - Projekt ten pozwala stworzyć własne kino u siebie – mówi Anna Brzezińska – ekspertka Fundacji Obserwatorium.

A właściwie będzie to sieć małych kin społecznościowych, która nie chce i nie będzie konkurencją dla dużych sieci kinowych, a jedynie szansą dla osób niemających kina w zasięgu ręki.

Jak stworzyć własne kino? Nic prostszego! Trzeba mieć salę dla minimum 20 osób, w której można stworzyć warunki kinowe. Będąc użytkownikiem sieci „Kino za Rogiem”, jesteśmy posiadaczami dostępu do serwera HD. Serwer można kupić lub wypożyczyć. Jakie filmy wybierzemy poprzez stronę internetową www.kinozarogiem.pl, zależy tylko od nas. W zasobach sieci są już zarówno nowości, filmowa klasyka, jak i popularne w ostatnim czasie, szczególnie wśród młodzieży, filmy o sportach ekstremalnych.

Ważnym elementem sieci kina społecznościowego jest wspólna biblioteka filmów, z której mogą korzystać wszystkie kina w Polsce. Raz umieszczony w niej film, pozostaje tam na zawsze. Pierwsze tego typu kino powstało w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu w sklepie z kanapkami.

Kino za Rogiem gra dopóki "ostatni rząd znajduje się nie dalej od ekranu niż o sześć jego wysokości" (Grzegorz Molewski ) i "choć został jeden widz". Do szczęścia nie potrzeba nic więcej!

Małgorzata Szewczyk

poniedziałek, 8 lipca 2013

Kura Adela w roli nauczyciela!

Edukacyjna rola Kury Adeli nie skończyła się wraz z wydaniem tomu "Kura Adela. Jak kura zgubiła pióra".

Wydawnictwo Debit postanowiło przedłużyć jej żywot i powierzyć kolejne zadania. Tym razem Kura Adela zaprasza do nauki. Ukazały się bowiem dwa zeszyty okołoedukacyjne – "Szlaczki i znaczki" oraz "Piszę i liczę" – przez które prowadzi dzieci wspomniana Adela.


Oba zeszyty to kilkunastokartkowe publikacje, o wygodnym dla dzieci, dużym formacie. W obu z nich w dalszym ciągu dominują litery P, B, D w wersji wielkiej i małej.

Zadaniem postawionym przed Kurą Adelą jest tym razem przygotowanie dzieci do nauki pisania, czytania i liczenia – czyli nauki w szkole. Czy też utrwaleniu tych umiejętności.

Zeszyt „Szlaczki i znaczki” zawiera kilkanaście ćwiczeń wspomagających rodziców w przygotowaniu dzieci do szkoły. Dziecko poprzez zabawę, poznaje kształty liter i uczy się prowadzić rękę (ćwiczy grafomotorykę). Ale nie tylko. Zeszyt zawiera dużo więcej zadań.

Są wśród nich także ćwiczenia na spostrzegawczość, koncentrację czy te sprawdzające i utrwalające liczenie (bo zakładam, że dziecko w wieku lat 6 potrafi już liczyć do minimum 20), aby na koniec pozwolić dziecku samodzielnie napisać trzy litery, które obok Kury Adeli są najczęściej pojawiającym się elementem zeszytów. Oczywiście są to: P, B i D.

Zeszyt „Piszę i liczę” też zawiera ćwiczenia, ale tutaj jest już trochę trudniej, ponieważ jesteśmy rok starsi. Ten zeszyt w mojej ocenie ma utrwalać i uzupełniać naukę szkolną, ale w nieco zabawowej formie. Aby nie zamęczyć naszego siedmiolatka, musi sprawiać mu to przyjemność.

Tu nasze dziecko pisze już litery i cyfry, liczy w zakresie dziecięciu, wychwytuje nazwy z rozsypanek, układa wyrazy z porozrzucanych liter, a nawet rozwiązuje prostą krzyżówkę. Jednak wciąż nie zapomina o zabawie.

Uczyć dzieci trzeba i należy to robić, aby ułatwić im start w szkole, zminimalizować związany z tym stres, czy chociażby nie paść ofiarą dowcipu z myślą przewodnią "pokoloruj drwala". Kłopot, czy trudność związana z edukowaniem polega na tym, żeby potrafić umiejętnie wyważyć naukę oraz walory edukacyjne publikacji i elementy zabawy. Pamiętajmy, że cały czas mówimy o 6 i 7-latku. Wydawnictwo Debit z pewnością umiejętność tę opanowało do perfekcji.

Małgorzata Szewczyk, fot. Wydawnictwo Debit




sobota, 11 maja 2013

Chciałabym mieć przy sobie człowieka, który będzie dzielił ze mną drogę w wyobraźni

Kiedy przeczytałam post o Cristinie na blogu Klaudii, zapragnęłam natychmiast ją poznać. Dzieci, muzyka, pedagogika, to wszystko to obszary mego zainteresowania. Krótko potem powstała ta oto rozmowa :).


Chciałabym podróżować i poznawać kulturę różnych krajów, znajdować wspólny język za pomocą muzyki. Chciałabym mieć przy sobie człowieka, który chciałby ze mną dzielić tę niekończącą się drogę w świecie wyobraźni – marzy na jawie Cristina Vladykina, rosyjska muzyk i pedagog.
MS: Cristina – jesteś uzdolniona muzycznie – podobnie jak ja grasz na gitarze, śpiewasz, rysujesz piosenki. Czy zamiłowanie do muzyki wyniosłaś z domu rodzinnego?
Cristina Vladykina: Tak, z domu rodzinnego. Kiedy byłam nastolatką, w naszym domu często zbierali się różni muzycy i grali muzykę rockową. W ten sposób pojawiła się ta miłość.

MS: Pochodzisz z Prem (w Rosji), gdzie pracujesz z dziećmi, a konkretnie uczysz je muzyki. Wśród moich rozmówców byli już artyści związani z muzyką, którzy mieli także okazję pracować z dziećmi, ale nigdy nie było wśród nich nauczycielki przedszkolaków. Łatwo się pracuje z grupą dzieci?
CV: 
Najpierw muszę wyjaśnić gdzie i z jakimi dziećmi pracuję. Jest to centrum leczenia rehabilitacyjnego. Dzieci przychodzą tu leczyć się na miesiąc. Pracować z dziećmi nie jest trudno, najważniejsze, być w stanie zainteresować je na zajęciach.

MS: W jakim wieku są dzieci, które uczysz?
CV: 
Mamy grupy dzieci. Są one w wieku od 2 do 5 lat, 5 - 6 lat i grupa dzieci w różnym wieku.

MS: Jak wyglądają Twoje zajęcia?
CV: 
Najczęściej na zajęciach gram z dziećmi w rozwijające gry muzyczne, pokazuję im tańce, trochę śpiewam, gramy także na prostych instrumentach. Także gotuję i organizuję dla dzieci tematyczne święta.

MS: Osobiście miałam kiedyś okazję pracować z dziećmi indywidualnie i uważam to za ogromny wysiłek. Jak Ty oceniasz taką pracę?
CV:
Nieczęsto pracuję z dziećmi indywidualnie, ale to bardzo interesujące. Dziecko sam na sam z dorosłym jest bardziej uważne i jest więcej czasu na kontrolowanie procesu edukacji, zapamiętywania, uczenia się.

MS: A co jest ważne, żeby zdobyć serce dziecka, czyli żeby nas polubiły?
CV:
 Myślę, że ważniejszym jest zdobycie miłości dziecka, które na początku nie chce się kontaktować. To ważne zadanie każdego pedagoga.

MS: Trzeba traktować je po partnersku?
CV: 
Tak, bardzo ważne jest, aby traktować dzieci jak partnerów. To pierwszy warunek sukcesu w pracy. Jeśli gram z dziećmi – gram z nimi jak z równymi, jeśli proszę je o dyscyplinę, żądam od nich nie posłuszeństwa, tylko szacunku do mnie. Jak od dorosłych. Jeśli nie mam racji, a dziecko ma rację – przyznaję to.

MS: A jak to było z tą piosenką? Postanowiłaś narysować tekst?
CV:
 Z piosenką było dokładnie tak, jak opowiedziała Klaudia (przeczytaj historię piosenki na blogu KLaudii). Podczas pracy nad nią weszłam w ślepą uliczkę, i wtedy zdecydowałam się spróbować narysować niesprecyzowane obrazy, które były w mojej głowie. Narysowałam całą piosenkę, i dopiero potem rysunki zaczęły przemieniać się w słowa. Szczerze mówiąc, dla mnie to był duży szok i zdziwienie. Nigdy w ten sposób nie rysowałam piosenek. Ale udało się. I rzeczywiście powstał taki sposób odblokowywania myślenia.

MS: Dużo piosenek napisałaś?
CV: 
Jak próbowałam policzyć swoje piosenki napisane na przestrzeni 10 lat, to wyszło więcej niż 40. Ale nie wszystkie mogę nazwać udanymi. Niektóre, to po prostu próby, doskonalenie warsztatu.

MS: A o czym marzysz? To pytanie zadaję zawsze na koniec moim rozmówcom.
CV: 
Trudne pytanie. Marzę o różnych rzeczach. Chciałabym podróżować i poznawać kulturę różnych krajów, znajdować wspólny język z pomocą muzyki z różnymi ludźmi. Chciałabym mieć przy sobie człowieka, który chciałby ze mną dzielić tę niekończącą się drogę. Zarówno w świecie prawdziwym i świecie wyobraźni.

Powodzenia! Dziękuję za rozmowę!
Małgorzata Szewczyk, zdjęcie: Cristina Vladykina

niedziela, 5 maja 2013

Wieczna Alicja w Krainie Czarów

Niedzielne przedpołudnia zawsze skłaniają mnie do spisywania przemyśleń po wieczornej lekturze tego, co przeczytałam.

Tym razem pod lupę poszło nowe wydanie „Alicji w Krainie Czarów” Lewisa Carrolla, które ukazało się nakładem wydawnictwa Buchmann (właściwie Grupy Wydawniczej Foksal), co do której mieć będę ambitne plany.

Historię Alicji zna niemalże każde dziecko i chyba każdy dorosły. Nie trzeba jej jakoś dokładnie przypominać. Zważywszy na to, że przed Harrym Potterem to właśnie "Alicja w Krainie Czarów:należała do najchętniej tłumaczonych na inne języki i najczęściej cytowanych.

Wróćmy tu jednak na chwilę: Mała Alicja, biegnąc za Białym Królikiem, wpada do jego nory i od tej chwili zaczynają dziać się rzeczy niezwykłe. Spotyka postacie niespotykane w rzeczywistości, a to co się dzieje, jest równie nierzeczywiste.

Chciałabym także przypomnieć jeden z moich ulubionych dialogów:
- Kotku z Cheshire, czy mógłbyś mi uprzejmie powiedzieć, w którym kierunku powinnam teraz pójść?
- To w dużej mierze zależy od tego, dokąd chcesz się dostać – odparł Kot.
- Nie ma to dla mnie znaczenia – odpowiedziała Alicja. – Zależy mi na tym, żeby w ogóle udało mi się gdzieś dojść.
- Och, uda ci się na pewno, jeśli tylko będziesz szła wystarczająco długo – odpowiedział Kot.

Wydań "Alicji w Krainie Czarów" było mnóstwo, tych mniej i tych bardziej udanych. Sama treść po raz kolejny mnie porwała i z zapartym tchem przedzierałam się przez kolejne strony książki (czytając ją nawet dwukrotnie), nie mogąc się nasycić.

Myślę, że to wydanie godne polecenia, bo przede wszystkim tekst niesie ze sobą wartości, o której nie trzeba przekonywać, wartość marzenia, snu, tego, co może się wydarzyć, kiedy tylko zamykamy oczy…

„Najpierw śniła jej się mała Alicja. Słyszała ton jej głosu… A kiedy tak słuchała, wszystko wokół zdawało się ożywać i pojawiły się dziwne stworzenia ze snu jej małej siostrzyczki. Długa trawa szeleściła pod stopami spieszącego dokądś Białego Królika; przestraszona mysz, rozchlapując wodę, przepływała pobliskie jeziorko; słychać było brzęk filiżanek Marcowego Zająca i jego przyjaciół przy niekończącym się posiłku oraz ostry głos Królowej skazującej na ścięcie swoich nieszczęsnych gości…
Siedziała z zamkniętymi oczami, po trosze wierząc, że znajduje się w Krainie Czarów, choć wiedziała, że wystarczy otworzyć oczy i wszystko znów stanie się nudną rzeczywistością: trawę będzie poruszał jedynie wiatr, woda zacznie pluskać od falujących trzcin, brzęk filiżanek stanie się dźwiękiem owczych dzwonków, a wrzaski Królowej - pokrzykiwaniem pastuszka (...).
Na koniec wyobraziła sobie, jak jej mała siostrzyczka w końcu staje się kobietą, jak zachowuje w swoich dojrzałych latach proste, kochające serce dziecka (...).”

Jednak oprócz znanej już treści w tym wydaniu znajdują się naprawdę bajkowe, niczym ze snu ilustracje, tworzące magiczną przestrzeń. Nieco rozmyte, trochę rozmazane, powodujące, że czujemy się jakbyśmy śnili naprawdę.

Książka jest starannie zredagowana (na prawie dwustu stronach spostrzegłam nieliczne błędy) na grubym, kredowym papierze, w twardej oprawie. Myślę, że dzieciaki w wieku szkolnym będą chętnie po nią sięgać, chociażby ze względu na ilustracje, które czasem wypełniają całe rozkładówki, a czasem przeplatają się z treścią.

Polecam ją także rodzicom, aby w swych już jakże dorosłych latach (i sercach) zachowali, a może tylko odnaleźli - proste serca dzieci…



Małgorzata Szewczyk, fot. Wydawnictwo Buchmann

środa, 17 kwietnia 2013

Ośrodki kultury – zmora naszych czasów

Znów się zawiodłam! Zaczynam się zastanawiać czy działania na rzecz kultury mają sens, w obliczu tego, czego dziś byłam świadkiem.

A mianowicie. Jeden z warszawskich ośrodków kultury (Nie napiszę jaki! Nie będę im robić czarnego PR, choć pokusę mam ogromną) organizujący zajęcia „kulturalne” dla dzieci zaproponował podczas takiego spotkania piosenkę. Zanim napiszę ten tytuł, pragnę dodać, że średnia wieku dzieci obecnych na sali wynosiła może 7 lat.

Z ust prowadzącej padły słowa: - Panie Tomku, poprosimy o muzykę. I co usłyszały dzieci – „Ona tańczy dla mnie”.

To ja przepraszam! Krew mnie zalewa! Jak można nazywać się ośrodkiem kultury i propagować takie rzeczy. Przecież w tym wieku kształtuje się tak ważny dla dorosłego człowieka gust estetyczny. Od tego, co zaproponujemy dziecku w najmłodszych latach, zależeć będzie to, jakim będzie człowiekiem.

Dlaczego artyści proponujący coś wartościowego są tak mało słuchani? Właśnie dlatego! Te dzieci zapewnie nie wiedzą nawet o ich istnieniu. I miała rację Agata Warda, która kiedyś powiedziała mi podczas wywiadu: „ Na polskim rynku muzycznym w ogromnym stopniu proponuje się coś w sferze muzycznej albo jest to disco polo, albo  wyprodukowane na prymitywnym komputerze brzmi, jak jedno wielkie plastkikowe, toksyczne brzmienie. Aż dziwne, że na tych, których chce się przecież wychować jak najlepiej, tak bardzo się oszczędza i traktuje wyłącznie jako łatwy cel komercyjny”.

Od ponad dwóch lat działam na rzecz propagowania kultury dziecięcej, przyglądam się, oglądam, czytam, by później móc się podzielić z czytelnikami. A dziś poczułam się jak Syzyf, którego kamień znów się stoczył i znów jestem na początku drogi.

Jednak muszę zakończyć optymistycznie. Jeśli przynajmniej jedna osoba dzięki temu zrozumiała, że sztuka naprawdę jest potrzebna, że poszerza horyzonty, że uczy poczucia piękna i estetyki – to wiem, że warto! I wtoczę znów ten kamień na sam szczyt!

Bez zdjęcia

piątek, 29 marca 2013

O nie! Znowu Wielkanoc!


Krzyknął pewien królik, gdy zorientował się, że nadchodzą kolejne święta. Ależ ja go doskonale rozumiem. Po raz kolejny nadchodzi czas, który nie wiem, jak przetrwam. A właściwie wiem :).

Po pierwsze: Nigdzie nie jadę! Nie sprzątam! Nie gotuję! Itp.

Po drugie: Nie wyłażę z łóżka, no chyba że w przypadku zaistnienia siły wyższej.

Po trzecie: Robię tylko to, co lubię i co mi przynosi radość! Czytam, piszę, słucham, oglądam, jem (?). No i może jeszcze kilka innych rzeczy, o których pisać nie przystoi ;).

Chyba wyszły mi niezłe anty-święta, ale co ja poradzę, że lubię iść pod prąd ;).

Nie będę Wam życzyć Wesołych Świąt! Raczej życzę, aby każdy spędził ten czas tak, jak lubi. Niech to będzie czas regeneracji, odpoczynku i relaksu!

Dla mnie pewnie będzie to czas, kiedy sięgnę po "Życie w micie", bo obiecałam, że napiszę recenzję i wciąż to odkładam. Na pewno znajdę czas na "Do zobaczenia, Felku i Tolu" oraz na "Mateuszka".

Wszystkiego najlepszego!

fot. zdjęcia.biz.pl

poniedziałek, 25 lutego 2013

Komizm sytuacyjny czyli taka POLSKA

Po raz kolejny doświadczyłam brutalnego zderzenia z realiami. Szczerze mówiąc, nie wiem, co sobie wyobrażałam. Ja zadzwonię, oni udzielą mi informacji i już.

Ale, żeby móc odpowiedzieć na jakiekolwiek pytanie, trzeba znać na nie odpowiedź. W tym przypadku widocznie było inaczej...

Nie sądziłam, że kiedyś to powiem, ale szanowny Pan Gałczyński doprowadzi mnie do obłędu. Otóż, wczoraj od rana postanowiłam zasięgnąć informacji, co się dzieje w przypadku publicznego odczytania wierszy wieszcza dla większego grona publiczności. Wiecie? Podobnie, jak za emisję piosenki w radiu, trzeba zapłacić tantiemy.

Panie z ZAIKSU, nie znając prawdopodobnie odpowiedzi na to pytanie, przez blisko pół godziny przełączały mnie do kolejnych osób (policzyłam w sumie zostałam przełączona do kolejnych sześciu osób). W końcu doszłam do takiej wprawy, że mówiłam jak automat: - Dzień dobry, nazywam się Małgorzata Szewczyk... Ręce opadają i nie tylko ręce! Ale to nie koniec.

Po tym czasie okazało się, że powinnam była zadzwonić do dyrekcji okręgowej, co oczywiście z wrodzoną cierpliwością, niezwłocznie uczyniłam. Zabawa zaczęła się od początku. To ja podam pani numer...
W końcu podano mi kolejny numer, pod którym trafiłam na kolejnego człowieka i o dziwo - był kompetentny. Choć jak powiedział, że do mnie oddzwoni, straciłam wiarę w powodzenie mego przedsięwzięcia.

Po chwili oddzwonił i wiecie co - na dodatek znał odpowiedź! URATOWANI! A gdzie pointa? Będzie pytaniem: Dlaczego w Polsce
jest zatrudnianych tak mało kompetentnych ludzi?

I jeszcze jedno: Panie Konstanty! Czy można być bardziej oddaną fanką Pana twórczości? A choćbym na swojej drodze spotkała jeszcze tysiąc takich firm i tak się nie poddam!!!

dzisiaj wyjątkowo bez zdjęcia

wtorek, 19 lutego 2013

Rollercoaster? Mało powiedziane

I znów nie wiem, od czego powinnam zacząć. Od dwóch dni żyję w takiej malignie, że niezupełnie rejestruję to, co się dzieje wokół mnie.

Zapytacie: Dlaczego? No to po kolei. Od dwóch dni, bo właśnie wtedy dowiedziałam się, że mogę wspierać promocyjnie (edytor nie zna słowa, z uporem podkreśla je na czerwono) duże przedsięwzięcie kulturalne dla dzieci.cieszy się na tę wieść moje wewnętrzne dziecko (!). A oprócz tego organizuję drugie nieco mniejsze.

To mam już dwa powody do pozytywnego zakręcenia, niewyspania, przemęczenia, utraty kontaktu z rzeczywistością. I znów pokutuje stwierdzenie, że w życiu przypadków brak!

Otóż angażuję się w projekt familijny nie przypadkiem, tylko dlatego, że poznałam kiedyś kogoś w odpowiednim miejscu i czasie.

Nie mogę na razie pisać konkretnie, bo projekt jest w fazie wstępnej. Właściwie to dwa projekty. Drugi mój autorski, ale więcej Wam napiszę, jak będę pewna, że lecimy!

Ufff, strasznie chaotycznie dziś, wiem, ale nie umiem inaczej...

Aha! Dziękuję nieustająco: Klaudii, Kasi i Patrycji. Bez Was nie byłabym teraz tu, gdzie jestem :).

fot. sxc.hu

niedziela, 10 lutego 2013

Chcieć to móc czyli o fundacji Przedsiębiorcza Kobieta

O fundacji Przedsiębiorcza Kobieta słyszałam już nie raz, ale dopiero wczoraj (9 lutego 2013 roku) miałam okazję dotknąć tego, do czego potrafi zmobilizować i okazało się, że był to czas spędzony w twórczej atmosferze (pomimo sobotniego poranka).



Na warsztat poszłam tak naprawdę z dwóch powodów. Po to, aby przekonać się czym jest wizualne myślenie i zobaczyć jak wyglądają warsztaty prowadzone przez Klaudię Tolman. Zwłaszcza, że kilka dni wcześniej robiłam z nią wywiad o tymże myśleniu w kontekście małego odbiorcy.

Dla mnie samej szkolenie rozpoczęło się nietypowo, bo półgodzinnym spóźnieniem (z reguły jestem przed czasem), a nie był to ani trzynasty dzień miesiąca, ani czarny kot nie przebiegł mi drogi. Ale niech tam. To się zdarza. Z racji tego, że warsztaty odbywały się pod szyldem Przedsiębiorczej Kobiety uczestniczyły w nim same przedstawicielki płci pięknej, chociaż moją ulubioną płcią jest - rzecz jasna - płeć męska.

Pierwszym zadaniem jakie dostałyśmy od trenerki było przedstawienie się w formie rysunkowej. Pomimo że lepiej mi się pracuje ze słowem niż rysuje, wykonałam to zadanie na miarę swoich możliwości.

W drugiej części spotkania każda z nas musiała według schematu podanego przez prowadzącą, narysować i rozpisać swój pomysł na biznes, a następnie przedstawić go pozostałym uczestniczkom. I tu zaczęła się zabawa, ale także kreowanie pomysłów, które musiały spotkać się z opinią pozostałych uczestniczek. Pomysły były naprawdę zaskakujące, nietuzinkowe i a w większości z nich dominowały dzieci.

Co dało mi uczestnictwo w warsztacie? Po pierwsze utwierdzenie się w przekonaniu, że chcieć to móc, a z pomocą ludzi, których czasem przez przypadek spotykasz na swojej drodze można zrobić naprawdę (prawie) wszystko.

Ze swojej strony chcę podziękować Kasi Frelik na stworzenie możliwości udziału w szkoleniu, a Klaudii Tolman za energię, która uskrzydla. Pozostałym uczestniczkom dziękuję za ich zdanie, sugestie, uwagi i inspirację.

Dziewczyny trzymam kciuki za Wasze plany i wierzę w ich powodzenie! W takich momentach czuję, że naprawdę mogę wszystko!
Fot. Przedsiębiorcza Kobieta

piątek, 1 lutego 2013

Mamoko książki do nie-czytania

- Lubisz tę książkę? – zapytałam.  - Przecież tu nie ma ani jednego słowa.
- No bo to jest książka, którą tseba wymyślić – odpowiedziała Julka.

Otóż to! Dzieciaki to kochają. Kilka historii na jednej stronie książki i za każdym razem zupełnie nowa zabawa i zupełnie inna historia. Dzięki temu książeczki o miasteczku Mamoko porywają dzieci już od pierwszych stron… nie-czytania.

Książki o Mamoko to seria przygotowana przez Aleksandrę i Daniela Mizielińskich wydana przez  Dwie Siostry, ciesząca się ogromnym zainteresowaniem rodziców, ale również samych dzieci.

Każda rozkładówka to narysowana panorama miasteczka, zwykle przedstawiająca jakiś dzień lub wydarzenie z życia jego mieszkańców.  Uważne dziecięce oko bez trudu odnajduje równolegle opowiadane historie, opowiadane tylko za pomocą rysunków.

W dużym stopniu uszczegółowione i drobiazgowe ilustracje można oglądać godzinami. Choć czasem kilkugodzinne opowiadanie tego, co się wydarzyło w miasteczku jest nie lada wyzwaniem, bo dzieci nie dają się nabierać i bardzo skrupulatnie odliczają każdą historię z kart książki.

W serii ukazały się: Miasteczko Mamoko, Dawno temu w Mamoko, Mamoko 3000, a także nowa odsłona – Mam oko na litery i Mam oko na liczby.
Fot. Wydawnictwo Dwie Siostry

czwartek, 31 stycznia 2013

Berek Marcina Szczygielskiego


Zaczęłam od tego, że przeczytałam opis na okładce. Jego początek brzmiał tak: Brawurowo opowiedziana historia dwojga ludzi, których pozornie nie łączy nic poza wzajemną nienawiścią

W istocie. „Berek” to opowieść o Annie, która jest przedstawicielką moherów i Pawła – geja. Mieszkają obok siebie, na jednym piętrze, nienawidzą się i prowadzą ze sobą wojny. Mówiąc językiem autora, bawią się w berka. Dziecinna zabawa znana z podwórka. W istocie sąsiedzi momentami zachowują się jak dzieci.

Ale to tylko część prawdy. Po pewnym czasie zamiast nienawiści, pojawia się wzajemna pomoc. Na początku są do tego zmuszeni. Ona spada ze schodów i musi leżeć w łóżku, a on – pomimo tego, że jej nie znosi nie umie przejść obojętnie obok jej nieszczęścia.

Postacie są ujęte bardzo stereotypowo. Problemy istotne, ale poprzez ich powtarzanie w kilku książkach, jakie ostatnio są modne – stają się lekko nużące. Ponadto bohaterowie są bardzo przerysowani, chwilami przez to mało wiarygodni. Język momentami wulgarny, ale rzeczywiście czyta się dobrze i zaskakująco szybko.

Przeczytałam gdzieś, że atutem tej książki jest humor. Szczerze mówiąc, to albo ja nie mam poczucia humoru, albo jakoś wyjątkowo mnie nie rozśmieszała ta historia. Naprawdę zabawnych jest zaledwie kilka sytuacji, które można policzyć na palcach.

Po raz kolejny poddaję krytyce historię, w której problemy poruszane to: seks, AIDS, anoreksja, prowadząca do wyniszczenia człowieka. I nagły zwrot akcji, nienawiść przeradza się w co najmniej "lubienie".

Bardzo, naprawdę bardzo chciałabym zobaczyć geja, który bezinteresownie pomaga moherowemu beretowi i odwrotnie. No i wychodzi na to, że we współczesnej twórczości zawsze jest się czego czepić. Ale, oczywiście, nie musicie się ze mną zgadzać.

zdjęcie: Scan własny

sobota, 26 stycznia 2013

Czy optymizmu można się nauczyć?

Dzisiaj będzie trochę inaczej. Zastanawiam się od czego zależy nasze podejście do życia i nastawienie do tego, co nam się zdarza. Czy optymizmu można się nauczyć?

Są ludzie, nacje, którzy bez względu na niepogodę, nawet w wichurę i tak dalej, potrafią być uśmiechnięci i na pytanie: Co słychać? odpowiadają: OK. Inni z kolei, jak tylko nie mają 6 zer na koncie i minimum dwóch samochodów, mówią: Kiepsko. Czym zatem jest ów wspomniany optymizm i od czego on zależy?

Optymizm to nic innego niż pozytywne postrzeganie rzeczywistości. Przeciwieństwem optymizmu jest pesymizm.Wynika z tego, że wszystko jest tylko białe albo czarne. Czy tak jest? Nie, jasne, że nie, ale brunatna wilcza jagoda, jasnozielony wiosenny liść, ciepłe cytrynowe słońce także możemy postrzegać jako pesymistyczne. To od nas zależy, jak na nie spojrzymy.


Np. Wolter w „Kandydzie” po raz pierwszy określił pojęcie optymizmu jako obłęd udowadniania, że wszystko jest dobrze, kiedy nie jest. Czy optymizm to próba udowadniania? Nie, to po prostu podejście do rzeczywistości. Pozytywne!!!

Z kolei Martin E.P. Seligman w książce „Optymizmu można się nauczyć” pisze:
Każdy ma swój mur, każdy kiedyś dochodzi do punktu, w którym ogarnia go zniechęcenie. To, co robisz, kiedy napotkasz na ten mur, wyznacza różnicę między bezradnością a zaradnością, między porażką a sukcesem.

No właśnie. Optymizm to sposób radzenia sobie z pewnymi sytuacjami, wychodzenia z trudności, które spotykają każdego z nas.
Optymizm to sztuka patrzenia na rzeczywistość i działania w każdej zaistniałej sytuacji. I właśnie to działanie określa nas samych jako pesymistów lub optymistów. Optymizm to sztuka widzenia dobrych stron, nawet złych zdarzeń, ale nie zmieniamy rzeczywistości, nie oszukujemy siebie i innych, tylko staramy się ją interpretować pozytywnie.

Szklanka jest do połowy pełna czy w połowie pusta? Odpowiedź na to pytanie zakwalifikuje nas po stronie optymistów lub pesymistów. Czy zatem optymizmu można się nauczyć? Ja na to pytanie odpowiadam zdecydowanie TWIERDZĄCO.

Martin E. P. Seligman we wspomnianej książce wyróżnia dwa sposoby patrzenia na rzeczywistość: pozytywny i negatywny. W każdym z tych przypadków określa go jako kontrolę nad sobą – optymizm to sukces, pesymizm – to porażka, ale także sztuka wychodzenia z tych sytuacji, jak poradzimy sobie z porażką, okażemy się zaradni czy bezradni?

To zależy od naszego spojrzenia. Jeśli pesymistycznie założymy, że to, co jest złe będzie trwało długo, możliwe jest, że stracimy kontrolę nad swoim życiem, ponieważ nasza postawa będzie bezradna. Jeśli natomiast przeciwnie, założymy, że zło to tylko przejściowe kłopoty, przyjmiemy postawę zaradną i poprzez działania będziemy sprawować kontrolę nad własnym życiem.
Istnieje również coś takiego co potocznie nazywamy nastawieniem, czyli programowaniem umysłu. Nasza psychika potrafi zdziałać dużo więcej niż nam się wydaje, a wiele zależy od nastawienia właśnie.

Jest jeszcze jedna ważna rzecz, podczas owego nastawiania siebie nie używajmy zaprzeczeń. Nie mówmy: Ja się nie boję – bo podświadomość wypiera słowo nie. Aby was przekonać podam inny przykład. Spróbujcie sobie wyobrazić, że obok nie stoi różowy słoń. Udało się? Oczywiście, że nie. Czy zatem optymizmu można się nauczyć? Oczywiście, że tak!

fot. archiwum autorki