Zaczęłam od tego, że przeczytałam opis na okładce. Jego początek brzmiał tak: Brawurowo opowiedziana historia dwojga ludzi, których pozornie nie łączy nic poza wzajemną nienawiścią.
W istocie. „Berek” to opowieść o Annie, która jest przedstawicielką moherów i Pawła – geja. Mieszkają obok siebie, na jednym piętrze, nienawidzą się i prowadzą ze sobą wojny. Mówiąc językiem autora, bawią się w berka. Dziecinna zabawa znana z podwórka. W istocie sąsiedzi momentami zachowują się jak dzieci.
Ale to tylko część prawdy. Po pewnym czasie zamiast nienawiści, pojawia się wzajemna pomoc. Na początku są do tego zmuszeni. Ona spada ze schodów i musi leżeć w łóżku, a on – pomimo tego, że jej nie znosi nie umie przejść obojętnie obok jej nieszczęścia.
Postacie są ujęte bardzo stereotypowo. Problemy istotne, ale poprzez ich powtarzanie w kilku książkach, jakie ostatnio są modne – stają się lekko nużące. Ponadto bohaterowie są bardzo przerysowani, chwilami przez to mało wiarygodni. Język momentami wulgarny, ale rzeczywiście czyta się dobrze i zaskakująco szybko.
Przeczytałam gdzieś, że atutem tej książki jest humor. Szczerze mówiąc, to albo ja nie mam poczucia humoru, albo jakoś wyjątkowo mnie nie rozśmieszała ta historia. Naprawdę zabawnych jest zaledwie kilka sytuacji, które można policzyć na palcach.
Po raz kolejny poddaję krytyce historię, w której problemy poruszane to: seks, AIDS, anoreksja, prowadząca do wyniszczenia człowieka. I nagły zwrot akcji, nienawiść przeradza się w co najmniej "lubienie".
Bardzo, naprawdę bardzo chciałabym zobaczyć geja, który bezinteresownie pomaga moherowemu beretowi i odwrotnie. No i wychodzi na to, że we współczesnej twórczości zawsze jest się czego czepić. Ale, oczywiście, nie musicie się ze mną zgadzać.
zdjęcie: Scan własny